LIST CZYTELNIKA: Nasz „złoty dzień” przeminie…

Wpis „Fajnie piszesz o ulicy, ale za dużo w tym Boga” na „DL” tak mnie zaciekawił, że postanowiłem jakoś na niego odpowiedzieć. Dlaczego to do mnie trafiło? Chyba dlatego, że sam jeszcze jakiś czas temu napisałbym dokładnie w ten sposób do Ciebie. Zastanawiałem się „o co chodzi?”. Tyle dobrych tekstów, a nagle zaczyna pisać ni stąd ni zowąd o Bogu… No cóż, na szczęście te rozkminy mam już za sobą. Jednakże teraz łatwiej jest mi zrozumieć tych niewierzących lub wahających się. Przechodząc do samego tekstu, faktycznie czasem te pytania mogą być męczące, ale osobiście bardziej skłaniają mnie do tego, aby tłumaczyć i starać się pokazać działanie Boga w życiu każdego człowieka. No bo czy to nie nasza rola? Wiadomo, wielu zareaguje nieciekawym spojrzeniem, czy brakiem zainteresowania. Jednak jestem głęboko przekonany i głęboko w to wierzę, że na początku swojej drogi wystarczy po prostu do Niego się zwrócić, powiedzieć co Cię trapi, dlaczego się wahasz/nie wierzysz i dać się poprowadzić. Może brzmi to trochę infantylnie, ale Bóg widząc zwracającego się do Niego „nie odpuści”.

Co innego sprawa osób wierzących, ale nie chodzących do kościoła, nie przyjmujących sakramentów. Dla mnie to typowe podejście: „jakby się okazało, że piekło istnieje to zawsze mówiłem, że wierzę!”. Prawdziwa droga prowadzi tylko i wyłącznie przez sakramenty, szczególnie sakrament pokuty. Nic nie jest w stanie się równać z tym oczyszczeniem ducha i tylko w szczerej spowiedzi możemy szukać naszego nowego, lepszego ja.

Do tej pory wygrzebuję swoje grzechy sprzed kilku lat i z każdą spowiedzią czuję większą więź z Bogiem, choć nie omijają mnie wątpliwości… no, ale jak już wiemy, że zło istnieje to się nie spodziewajmy, że te wątpliwości ot tak znikną…

Dopiero zrozumienie jak bardzo potrzebuję sakramentów pozwoliło mi ruszyć z miejsca. Wcześniej po prostu stare grzechy wracały prędzej czy później i dalej próbują wrócić, zły nie zaśnie i w tych momentach tylko sakramenty utrzymują na powierzchni, bez tego leżę…

Świetnie ująłeś nasze codzienne sprawy. Możemy mieć masę zainteresowań, poświęcać się sportowi, muzyce, wszelakiej działalności, ale bez głębi wiary to po prostu droga donikąd. Powiesimy laury, medale, platynowe płyty na ścianach… przytrafi się jedna kontuzja, wypadek, cokolwiek i to znika… Ten sam tłum oklaskuje nowo koronowanego króla i ten sam tłum będzie oklaskiwał jego ścięcie. Nasz „złoty dzień” przeminie i zostanie tylko On. Rodzimy się z niczym i z niczym umieramy (w kwestiach materialnych). Uważam oczywiście, że warto realizować swoje pasje i podążać za tym co się lubi, ale będąc na przykład miłośnikiem górskich wędrówek łatwiej jest iść na szlak z myślą, że wchodząc co raz wyżej jestem bliżej Boga niż tylko spaceruję.

Śmieszy mnie też teoria wielkiego wybuchu, ot tak, nie było nic i nagle JEB i mamy piękne góry i morza? No nie kupię tego…

Pozdrawiam

Szymon

PS: Ciekawie na ten temat, zastępowania sobie Boga tym, co nawet jest ok., ale nie jest Nim, opowiedział Tau w kawałku „Święta Trójca”. Żadne z powyższych nie może zastąpić tej prawdziwej Trójcy, jeśli to zrobisz to zwątpisz w Ojca, a potem uwierzysz w ludzi: