LIST CZYTELNIKA: Walcząc o siebie. Walcząc ze sobą.

Po pierwsze – szacunek dla Ciebie. Za te 12 lat bez picia. Z tego co piszesz, odrzuciłeś całkowicie i nie wziąłeś ani łyka – niesamowita praca i siła woli. U mnie to tak nie wygląda, nie jestem całkowitym abstynentem, jednak zaraz będą 4 lata, kiedy powiedziałem stop. Był to też czas, gdy po raz pierwszy intensywniej zastanawiałem się nad pustką w moim sercu (byłem wtedy jeszcze daleko od Boga). Zacząłem sobie zdawać sprawę, że czynnikiem wpływającym zdecydowanie negatywnie na moje życie jest alkohol. Nie potrafiłem wyjść na imprezę, żeby wcześniej się nie porobić. Jak można iść na imprezę i nie pić – zastanawiałem się i patrzyłem ze zdziwieniem na tych, którzy przyszli do klubu na trzeźwo.

Alkohol był synonimem dobrej imprezy, bo przecież wtedy mam humorek, jestem odważniejszy, łatwiej jest rozmawiać z kobietami (rany, co za bzdury – no, ale cóż, tak było), a przede wszystkim koledzy są zadowoleni, mam ekipę, jestem akceptowany i lubiany (wydawałoby się). Zdarzał się balet bez umiaru, skończony z urwanym filmem.

Budząca się we mnie chęć odejścia od tego syfu nieco mnie zaskoczyła. Odkryłem, że nie jestem sobą. Jeśli potrzebuję zewnętrznej używki, aby stać się fajniejszy – to kim ja kurna jestem?! Dając sterować się nałogowi gubimy nasze dusze, sens swojej istoty. Wstając skacowany rano jestem zupełnie kimś innym niż byłem w nocy. Ten dramat przedzierał mi się do głowy i dziś dziękuję Bogu, że postawiłem na kartę, która zowie się trzeźwość.

Pamiętam jedno z wyjść z dawną ekipą znajomych, kiedy byłem jedynym trzeźwym w towarzystwie. Widząc ich zachowanie i tępe teksty pomyślałem sobie: „Jeżeli ja tak wyglądam po wypiciu to nigdy więcej nie chcę w to wchodzić!”. Wziąłem kurtkę i zawinąłem na chatę.

Wracając do tamtego czasu przypomina mi się wymiana wiadomości z jednym z moich ex-kumpli:

– Wpadasz dzisiaj wieczorem na imprezę? – napisał.

– W sumie chętnie, przyjadę autem – odpowiedziałem.

– Autem? nie pijesz?

– Tak, autem, nie piję.

– Aa to bez sensu – zakończył.

Było to dla mnie potwierdzenie, iż podjąłem słuszną decyzję. Pewnie do tej pory ex-kumpel nie zdaje sobie sprawy, jak mi pomógł.

Oczywiście konsekwencją mojej decyzji było skurczenie się liczby znajomych do… niemalże zera. Brak telefonu, smsa, nic. Stałem się persona non grata. Początkowo było ciężko, bo nadchodzi piątek, a ja po skończonym treningu wcinam zdrową kolację i zamiast na miasto idę w kimę. Trochę pustka. Jednak szybko się przyzwyczaiłem i zacząłem uwielbiać ten styl życia! I jest tak do dziś.

Co ciekawe w tym samym czasie poczułem pociąg do Kościoła. Wybrałem się na kilka Mszy, wysłuchałem interesujących kazań, szukałem zapełnienia dziury w sercu. Nie potrafiłem sobie niestety poradzić z presją środowiska, w którym jeszcze jedną nogą tkwiłem i po kilku tygodniach (może 2-3 miesiącach) zrezygnowałem z uczęszczania na Eucharystię. Potrzebowałem jeszcze niemal dwóch lat, aby Bóg do mnie przemówił, a ja wziął się za siebie i starał się podążać za Jezusem.

Spoglądając wstecz, analizując moją rodzinę, wyjazdy, imprezy, wakacje, widzę jaką patologią obarcza nas alkohol. Zauważyłem jak wiele zachowań kopiowałem od ojca, wujków, starszych kolegów… w imię czego? Bycia fajnym przez jedną noc i zdychania dnia kolejnego?! Dziękuję Bogu, że na dobre otworzył mi oczy.

Ostatniej soboty przebywając nad jeziorem ze znajomym, kiedy odmówiłem browara zostałem zapytany (typowym kpiącym tonem), czy jestem chory. Jeśli trzeźwość to choroba to tak, owszem, jestem chory – odpowiedziałem, załamałem ręce i poszedłem pływać. Nie wiem czasami jak odnaleźć się w środowisku. Nie wiem także, jak reagować, co odpowiadać. Mam ochotę uciec i mieć to wszystko w dupie, bo ile można patrzeć na degenerujących się najbliższych, a także dalszych, tak naprawdę – ogromną część społeczeństwa! Szybko upominam się, że sam w tym siedziałem i może właśnie to było po coś?

W dniu dzisiejszym, jako nawrócony katol jestem dla wielu jeszcze dziwniejszy, ale cóż… W sercu wiem (mimo ogromu wątpliwości), żeby podążać Drogą, Prawdą i Życiem. I tu staram się szukać odpowiedzi, choć tak często mam wrażenie, że robię to nieudolnie.

Wieczorna modlitwa w intencji wszystkich uzależnionych, szczególnie najbliższych.

Pozdrawiam, z Bogiem. Walczmy!

Szymon

Od redakcji:

Dodam tylko, że mam tak, że nie pcham się na imprezy, albo z jakimś ziomkiem typowo „na piwo”. Unikam takich integracji jak się da. Dopiero, co pisałem na e-zinie jak odwróciłem się na pięcie na integracji i poszedłem do domu. Po prostu. Fakt – będziesz specyfikiem, ale silnym specyfikiem, tylko musisz pokazać sobie i otoczeniu, że masz w dupie ich opinię. To pozwoliło mi przetrwać, tak, 12 lat totalnej abstynencji od wszystkiego, co odurza umysł (napisałeś, że nie jesteś totalnym abstynentem, szkoda).

Jeśli trzeba i nie ma wyboru to siedzę i zmuszony jestem po raz tysięczny odpowiadać na pytania czemu nie piję. Też mnie to męczy, ale co zrobisz. Powiem Ci tak – bądź silny, ćwicz, rób coś ciekawego w życiu, nabierz pewności i dumy. Gdybym był abstynentem z głową schowaną w piasek to bym nie przetrwał, chodzę z głową w górze, a nawalone towarzystwo traktuje z nieukrywaną pogardą. Tak, wiem – powinienem ją ukrywać i być dobrym człowieczkiem, ale to nieukrywanie to moja broń. Jak ktoś mówi do mnie głupi tekst to mam kontrę… czasem bardzo zaczepną. Ale generalnie, po pierwsze unikać miejsc, sytuacji, odwracać się z takich marnych integracji i iść do swoich zabawek. Konsekwentnie do porzygania.

I nie dyskutować z nałogiem w momencie, gdy go rzucasz…

ŁG